Powtórka z rozrywki czyli Sting w Łodzi

Po prostu nie mogłem sobie tego odmówić. Byłoby to tak, jakbym odmówił dobrej kolacji w towarzystwie dawno niewidzianego przyjaciela. Sting jest kimś ważnym w moim życiu – oczywiście należy to dobrze zrozumieć: nie jest to ten rodzaj uwielbienia, który charakteryzuje nastolatki śliniące się na widok Justina Biebera czy kogoś podobnego. Jest to raczej uwielbienie dla duszy artysty, który w fantastyczny sposób potrafi opisywać rzeczywistość. Faktyczna bowiem fascynacja Stingiem narodziła się u mnie wtedy, gdy zacząłem poznawać i powoli rozumieć jego teksty. Wcześniej po prostu lubiłem jego piosenki i tyle. Teraz jest to coś większego, coś bardziej metafizycznego, czego nie sposób zwerbalizować. Dlatego nieobecność na jego koncercie granym w pobliżu nie wchodzi w rachubę.

Bilet kupiłem kilka miesięcy temu, więc mogłem cieszyć się miejscem na tzw. Golden Circle łódzkiej Atlas Areny, czyli – mówiąc bardziej zrozumiale – miejscem przed samą sceną. Sting był na wyciągnięcie ręki (pod warunkiem, że długość ramienia wynosiłaby pięć metrów). Obawiałem się w tej sytuacji o jakość dźwięku, ale pierwsze zagrane nuty rozwiały moje obawy. Mistrz był w doskonałej formie, odczuwalnie lepszej niż w czerwcu na koncercie w Pradze. Doskonale prowadził dialogi z publicznością, używając przy tym kilku słów w języku polskim, a jego głos brzmiał czysto i silnie aż do ostatniej nuty.

Kilka słów o repertuarze. Ponieważ trasa Back To Bass z założenia stanowi powrót do źródeł artysty, w związku z tym logiczna jest obecność na setliście jego największych przebojów. Przyznaję, że nie było to za bardzo po mojej myśli, ponieważ moje ulubione piosenki Stinga należą do zdecydowanie mniej znanych niż Roxanne czy Every Breath You Take. Dotarłszy więc wcześniej do programu koncertu byłem trochę zawiedziony (jeśli w ogóle można mówić o zawodzie w tym przypadku). Jednak przeboje zabrzmiały oszałamiająco i cudownie świeżo. Nie żałowałem więc, że nie ma moich ulubionych tytułów.
Setlista wyglądała zatem następująco:
1. If I Ever Lose My Faith In You

2. Every Little Thing She Does Is Magic
3. Englishman In New York
4. Seven Days
5. Demolition Man
6. I Hung My Head
7. End Of The Game
8. Fields Of Gold
9. Driven To Tears
10. Heavy Cloud No Rain
11. Message In A Bottle
12. Shape Of My Heart
13. The Hounds Of Winter
14. Wrapped Around Your Finger
15. De Do Do Do, De Da Da Da
16. Roxanne
BIS1:
17. Desert Rose
18. King Of Pain
19. Every Breath You Take
BIS2:
20. Next To You
BIS3:
21. Fragile
Jednym słowem wszystko, czego przeciętny fan mógł oczekiwać. Publiczność była oczarowana, co potwierdzały podsłuchane opinie przy wychodzeniu z areny. Najczęściej padały komentarze w stylu: „Najlepszy koncert, na którym byłam/byłem w życiu”. Ponieważ ja miałem porównanie (jeszcze dość świeże) z Pragi, mogę te opinie z czystym sumieniem potwierdzić. Sting jest artystą, który nie oszukuje publiczności. Koncert trwał równe dwie godziny i była to pełna muzyka na najwyższym światowym poziomie – żadnego zajmowania czasu duperelami, żadnej kokieterii. Trudno się zresztą spodziewać czegoś innego. 

Muzycy to pierwsza liga: Dominic Miller – gitarzysta, który współpracuje ze Stingiem ponad 20 lat i nigdy się nie myli, Peter Tickell – młody skrzypek z Newcastle, fantastycznie popisujący się swoją wirtuozerią w solówkach, Jo Lawry – australijska piosenkarka, której głos znakomicie współbrzmi z głosem Mistrza, Vinnie Colaiuta – bębniarz, o którym Sting mówi „wszechmogący”, po prostu armata perkusyjna, 
oraz David Sancious – skromny klawiszowiec, który mimo wielkich umiejętności technicznych, na koncercie grał bardzo subtelnie, stanowiąc tło i dopełnienie całości brzmienia. Po tym zresztą poznaje się prawdziwych muzyków: nie grają wszędzie wszystkiego co umieją, ale potrafią wyczuć klimat utworu i grać oszczędnie.

Efekty wizualne sprowadzały się jedynie do gry świateł. To tylko potwierdza klasę. Sting nie jest artystą, który musi się kilka razy przebierać w czasie koncertu, wjeżdżać na scenę w diamentowej kuli czy kombinować z jakimiś innymi fajerwerkami. Czaruje tylko (i aż) muzyką. Szkoda tylko, że trasa Back To Bass się kończy. Mistrz zajmie się teraz pisaniem sztuki i pewnie nieprędko do nas zawita. Pozostaną natomiast piękne wspomnienia.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

DO GÓRY