Wyprawa do Toskanii 2014 – część druga

Wyprawa do Toskanii 2014 – część druga

Wtorkowe popołudnie w pełni, a ja w Wenecji, nieco zmęczony – w końcu ostatniej nocy mało było snu, do tego w ciężkich warunkach, poza tym podróż i pół dnia zwiedzania – zatem najwyższa pora zastanowić się nad noclegiem. Przygotowany byłem oczywiście na wariant najtańszy, czyli kemping, ale po zastanowieniu wybrałem opcję hotelową. Powodów było kilka: po pierwsze – zmęczenie i chęć regeneracji. Po drugie – pogoda (znów się zaczęło chmurzyć i dałbym sobie rękę uciąć, że będzie lało). Po trzecie – musiałem załatwić sprawę internetu. Pakiet roamingowy wykupiłem przed podróżą, ale z jakichś niewytłumaczalnych powodów nie działał. Aby coś zrobić w tej sprawie potrzebowałem jednak internetu. W hotelach takowy zawsze jest dostępny dla gości, na kempingach nie zawsze. Decyzja zatem została ostatecznie podjęta w pociągu powrotnym do Mestre, a ja zacząłem z kolei zastanawiać się, jak u licha znaleźć tani hotel nie korzystając z netu. Raczej niemożliwe. Z pomocą przyszła kafejka naprzeciwko dworca w Mestre. Napis w języku angielskim głosił: Zamów kawę, a będziesz mógł skorzystać z wifi za darmo. Nie trzeba mnie było namawiać. Potrzebowałem zarówno kawy, jak i wifi. Po półgodzinnym posiedzeniu i pozbyciu się dwóch euraków (jak na warunki włoskie można powiedzieć, że bardzo tanio) popędziłem radośnie do samochodu z wypisanym na kartce adresem hotelu w Padwie. Dlaczego w Padwie? W Wenecji hotele są okrutnie drogie, poza tym nie uśmiechało mi się znów pakować do pociągu z bagażem. Padwa jest położona niespełna 30 kilometrów od Mestre, można znaleźć dość tani (jak na warunki włoskie) hotel, a do tego odwiedzić św. Antoniego. Wybór był oczywisty.
Dojechałem późnym popołudniem, zameldowałem się, wziąłem porządny prysznic i poszedłem do sanktuarium wspomnianego świętego. Spodziewałem się – jak prawie wszędzie we Włoszech – płatnego wstępu i tłumu ludzi. Nic z tych rzeczy – wejście darmowe i tłumów nie było. Ku mojej wielkiej radości mogłem się spokojnie pomodlić. Tak nadszedł wieczór i zaczęło padać. Powróciwszy do hotelu, zasnąłem kamiennym snem w szerokim, miękkim łożu.

Rankiem deszcz jeszcze ostro dawał o sobie znać. Odprawiłem Mszę, zjadłem pyszne i obfite śniadanie (wystarczyło w zasadzie na cały dzień), po czym zająłem się sprawą mojego niedziałającego internetu. Przy pomocy wifi odnalazłem numer pomocy technicznej i po jednym telefonie udało się wszystko naprawić i włączyć. Teraz tylko pakowanie i w drogę. Aha. Jeszcze tylko trzeba ustalić dokąd. Padło na Bolonię. Jest tam pewne sanktuarium, o którego istnieniu będąc w tym mieście w zeszłym roku (właściwie przejazdem) nie miałem pojęcia. Była więc znakomita okazja, żeby owo sanktuarium nawiedzić.
Podróż do Bolonii zajęła mi trzy godziny, co na 130 km dystansu nie czyni mnie demonem szybkości, ale cały czas pamiętajcie, że nie korzystałem z autostrad, co przekładało się na konkretne oszczędności – np. na tej konkretnej trasie byłem 8,40€ do przodu. Zaparkowałem na przedmieściach Bolonii (za darmo) i w dalszą drogę udałem się rowerem. Cel: Santuario Madonna di San Luca.
 

Route 2,809,739 – powered by www.bikemap.net

Dowiedziałem się o nim z książki Johna Grishama Wielki gracz. Książka absolutnie nie religijna, ale zawiera wiarygodny opis miasta. Zaciekawiło mnie położenie sanktuarium. Rzeczywiście, znajduje się ono na wysokości ponad 300 metrów. Wybrałem więc – nie całkiem świadomie – drogę dla autobusów. Wybór ten okazał się błogosławieństwem, ponieważ zjeżdżając później z sanktuarium inną, najkrótszą drogą, nie miałem wątpliwości, że pod taką stromiznę nie podjechałbym rowerem nawet kilku metrów. Podjazd dla autobusów był dużo dalszy, za to łagodniejszy, a i tak mnie z moim nadwerężonym ścięgnem, nie przyzwyczajonemu do górskich wycieczek kolarskich, sprawiał sporo problemów. Niemniej jednak po ponad półtoragodzinnej wspinaczce udało się cel osiągnąć. Dlatego też tę wyprawę mogę z czystym sumieniem nazwać pielgrzymką, ponieważ pielgrzymka zawsze musi wiązać się z pewnym trudem i umartwieniem, a nie tylko z podróżowaniem do jakiegoś miejsca kultu. Tu był trud, pot i skwar. Po porannym deszczu nie było śladu (zresztą w Bolonii prawdopodobnie deszczu w ogóle nie było), natomiast temperatura powietrza osiągała bez mała 30 stopni. 

Zmęczony okrutnie, ale szczęśliwy, przekroczyłem bramę Santuario Madonna di San Luca. Jest to chyba jedno z mniej znanych miejsc kultu we Włoszech. Przynajmniej w polskojęzycznych przewodnikach i na polskich stronach internetowych nie znalazłem żadnych informacji na jego temat. Może dlatego od razu pokochałem to sanktuarium. Nie ma tu tłumu turystów i biletów wstępu, za to jest fantastyczna duchowa atmosfera i piękny widok na miasto. Można tu dotrzeć z miasta samochodem, autobusem miejskim lub też wejść pieszo zadaszonym, ponad 3,5-kilometrowym portykiem po schodach. Ten najdłuższy portyk na świecie składa się z 666 łuków. Liczba ta (symbol szatana) nie jest przypadkowa, ponieważ portyk – jak się dowiedziałem – ma w zamyśle architekta odzwierciedlać węża, który leży zdeptany u stóp Matki Bożej. Wszystkim wybierającym się do Bolonii polecam to miejsce gorąco.

Podróż powrotna do samochodu zajęła mi dokładnie 35 minut, czyli trzy razy krócej niż wjazd na górę. Zapakowałem rower na dach i skierowałem się w stronę Toskanii. Dzięki wreszcie działającemu internetowi znalazłem kemping niedaleko Florencji i tam też postanowiłem się udać. Droga wiodła przez malownicze wzgórza, była wąska i kręta, nie pozwalała rozwinąć jakiejkolwiek normalnej prędkości, co sprawiło, że dojechałem dopiero około dwudziestej. Jednak dla takich widoków warto było poświęcić trochę czasu (ale i oszczędzić kolejne 8,60€ na autostradach).
Kemping okazał się fantastycznie położony wśród wzgórz Chianti, jednak okazało się, że wszystkie miejsca są zajęte. Powiedziałem właścicielowi, że mnie tam dużo miejsca nie potrzeba, mam mały namiot i nic więcej. Wskazał mi więc miejsce najlepsze chyba ze wszystkich, tuż obok basenu, z widokiem na toskańską krainę. Mało tego, zapłaciłem za nie połowę ceny, ponieważ nie było tam przyłącza z prądem (które do niczego nie było mi potrzebne). Pomyślałem, że to chyba robota Matki Bożej z San Luca. Coś fantastycznego.
c.d.n.


Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

DO GÓRY