Wyprawa do Toskanii 2014 – część pierwsza

Wyprawa do Toskanii 2014 – część pierwsza

Wkurzyłem się strasznie na swoją nogę. Tydzień przed planowaną tegoroczną wyprawą rowerową wybrałem się w Tatry, żeby trochę pochodzić po górach. Byłem tu już wcześniej (w lipcu), ale łażenie po wysokich górach z grupką małych dzieci było niewykonalne. Dlatego wziąłem fajnego towarzysza i pojechałem w to samo miejsce leczyć niedosyt. Nie udało się. Pogoda nie pozwalała na wyprawy w wysokie góry i choć nie poddaliśmy się codziennie pokonując jakąś górską trasę, nie było to tym, co miałem w planach. A na dodatek doznałem zapalenia ścięgna Achillesa. To spowodowało, że wyprawa rowerowa stanęła pod znakiem zapytania. Po powrocie do Szczecina było już jasne, że z takim ścięgnem codzienne przejechanie rowerem około stu kilometrów nie jest możliwe. Zatem wkurzyłem się na swoją nogę.
Jednak wkurzanie się w takich sytuacjach uważam za bezcelowe. Energię z wkurzania lepiej poświęcić na wymyślenie planu zastępczego. Myślałem więc intensywnie przez całą niedzielę, gdzie mogę pojechać, czym i po co. Gdy obudziłem się w poniedziałek rano, stwierdziłem, że nadal nie wiem, ale wyjechać trzeba. Spakowałem zatem namiot, śpiwór i inne biwakowe manatki, które zawsze zabieram na rowerowe wyprawy i zaniosłem do samochodu. Pomyślałem też, żeby zakupić trochę przetworzonej żywności w proszku i parę litrów wody – skoro jadę samochodem, ilość bagażu nie stwarza problemu, a lepiej teraz wydać złotówki niż potem euro. Mama podpowiedziała, żeby zabrać rower. Na początku myślałem, że to bez sensu, ale po rozważeniu stwierdziłem, że to nie jest głupi pomysł. Wszak nie muszę rowerem pokonywać Bóg wie jakich tras, a może się on przydać wszędzie tam, gdzie samochodem ciężko wjechać bądź zaparkować. Wziąłem.
Jakoś po trzynastej ogarnąłem się wreszcie z bambetlami i wsiadłem do auta. W ten sposób znów powrócił problem: dokąd jechać. Wiedziałem tylko, że na południe, bo tam ciepło i słonecznie. No to co? Włochy. Wpisałem w GPS „Venezia”, ale zaznaczyłem też opcję „unikaj opłat”. Powodów było kilka: 1) Moje wyprawy są zawsze budżetowe. Oszczędzam na wszystkim, na czym da się oszczędzić (choć bez przesady), przy czym najbardziej nie lubię (a wręcz nienawidzę) płacić za coś, co można mieć za darmo. Zatem kiedy tylko mogę, unikam płacenia za: drogi, parkingi i toalety. 2) Nigdzie się nie spieszyłem, więc płacenie za autostrady było bez sensu. 3) Jadąc do Włoch autostradą traci się najlepsze widoki, więc płacenie za brak widoków było jeszcze bardziej bez sensu.
GPS wyznaczył w przybliżeniu coś takiego. Nie będę opisywał szczegółów podróży, bo to nudne. Z widoków w zasadzie były nici, ponieważ do Austrii wjechałem już dobrze po zmroku. Dlatego wszystkim udającym się do Wenecji tą trasą polecam wyjazd wieczorem, wtedy docieramy do Austrii o świcie i podziwiamy zapierające dech w piersiach pejzaże. Ja natomiast skupiałem się na uważnym śledzeniu drogi, żeby nie wypaść poza wijące się serpentyny, tym bardziej, że zaczął padać deszcz. Przed północą dotarłem do tunelu Felbertauern, który – wbrew ustawieniom GPSu – był płatny. Przejazd pod Wysokimi Taurami kosztował mnie zatem 10. Niedługo potem przekroczyłem granicę austriacko-włoską w miejscowości Arnbach i stwierdziłem, że po dwunastu godzinach za kółkiem warto by położyć się spać. Zjechałem do pierwszej miejscowości i zaparkowałem w zacisznym miejscu w bocznej uliczce. Temperatura na dworze wynosiła ok. 6 stopni, więc trzeba było wyciągnąć śpiwór i nałożyć kaptur na głowę. Gdy tak się szykowałem do snu, odwiedził mnie patrol Carabinieri, ale po kontroli dokumentów dali mi spokój i pojechali dalej. Spałem do piątej rano. Kiedy się obudziłem (i natychmiast włączyłem ogrzewanie, żeby nie pokruszyć sobie zębów), powoli wstawał już świt i moim oczom ukazał się taki widok:
No cóż, przez tę ciemną noc (i deszcz) łatwo można było zapomnieć, że jestem w górach. Ale teraz krajobraz objawił się już w pełni, więc jechało się jeszcze raźniej.

I tak prawie do samej Wenecji, do której dotarłem około dziewiątej rano. Niestety deszcz znów zaczął padać i to dość intensywnie. Pomyślałem sobie: „Ładnie mnie witasz, Italio” i zająłem się szukaniem parkingu. I tu następuje:
GARŚĆ INFORMACJI PRAKTYCZNYCH


Jeżeli ktoś wybiera się do Wenecji samochodem, to ma do wyboru trzy parkingi, każdy ciasno napakowany i płatny (pierwsze dwie godziny to 5 euro, potem jest już tylko drożej). A jeśli ktoś wybiera się do Wenecji kamperem, wysokim autem lub z czymś dużym na dachu (podobnież jak ja), to ma tylko jeden parking, dość pustawy, za to horrendalnie drogi (16 euro za pierwsze dwie godziny, a potem… nie sprawdzałem). Dlatego wymyśliłem takie rozwiązanie: Nie wjeżdżamy do Wenecji autem, bo i tak trzeba je zostawić żeby pozwiedzać i jeszcze drogo za to płacić. Samochód parkujemy w Mestre (miasteczko po drugiej stronie mostu), można tam znaleźć miejsce nieodpłatne (niestety poza centrum) lub zaparkować w płatnej strefie blisko dworca kolejowego, ale i tak o wiele taniej niż w Wenecji. Następnie udajemy się na dworzec i kupujemy bilet do Wenecji za 2,50 w obie strony. Pociągi odchodzą co chwila, podróż trwa krócej niż kwadrans. Poza tym w pociągu można bezpłatnie skorzystać z toalety i kolejne pieniądze zostają w kieszeni.
A że do Wenecji warto zajrzeć to chyba nikogo nie trzeba specjalnie przekonywać. Miasto wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju, choć w sezonie dość tłoczne (czego ja osobiście nie lubię). Przez wymyślanie genialnego rozwiązania z pociągiem straciłem sporo czasu, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: zaoszczędziłem trochę kasy, a przez ten czas wyszło słońce. Poszwendałem się więc trochę po zakamarkach Wenecji i ani się obejrzałem, a tu późne popołudnie.
c.d.n.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

DO GÓRY