19 sierpnia 2012
COLDBLOW FARM – Detling – Rochester – Wainscott – Lower Higham – Gravesend – Dartford – Slade Green -> LONDON /68km
Route 1,811,289 – powered by www.bikemap.net
Wstałem punktualnie o 5 rano. Chciałem mieć dużo czasu na ten ostatni etap mojej wyprawy, który – według obliczeń – miał mierzyć około 90 kilometrów. Poza tym miałem już absolutnie dosyć palącego słońca, więc uznałem, że między dwunastą a piętnastą zrobię sobie dłuższą przerwę, a jazdę ograniczę do minimum. Tym bardziej, że właścicielka kempingu powiedziała mi wczoraj, iż dzisiejszy dzień ma być jeszcze bardziej gorący. Ale to już ostatni odcinek, dziś będę w Londynie. Ta myśl nastrajała mnie niezwykle pozytywnie. Wyjechałem dwadzieścia po ósmej, zaopatrzony w dodatkowe zapasy wody – wszak to niedziela, więc nie chciałem tracić czasu na szukanie otwartego sklepu. Rozpocząłem od zjazdu tą samą górą, na którą wczoraj mozolnie się wspinałem. Przewidywałem, że potem znowu trzeba będzie wspinać się gdzieś dalej, ale nijak nie dało się tego ominąć – analiza mapy nie przyniosła alternatywnego rozwiązania. Musiałem mocno trzymać dłonie na klamkach hamulcowych, żeby ów zjazd nie skończył się tragedią. Potem ruszyłem zboczem wzgórza, kontynuując przemierzany już wczoraj szlak N17. Chwilę później zatrzymałem się, żeby poskubać trochę jeżyn – bardzo dużo ich tu spotykałem, a że je lubię, nie omieszkałem skorzystać. Następnie asfalt zmienił się w wąską żwirówkę (z jeżynami po obu stronach, auuć!), po czym – ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu – zobaczyłem przed sobą ogromną kałużę. Nie było innego wyjścia, jak rower przepchać kałużą, a samemu obejść ją przez jeżyny (auuuuuć!!!). Nie wiem skąd ona się tam wzięła, przecież nie padało co najmniej od tygodnia. Rower po tej operacji wyglądał jak świnia po błotnej kąpieli. Na oponach zebrała się gruba warstwa błota, które – mimo wstępnego oczyszczenia – podczas dalszej jazdy radośnie bryzgało na wszystkie strony. W końcu dotarłem do jakiejś cywilizacji, reprezentowanej przez drogę A249, nad którą przejeżdżałem wiaduktem. W oddali majaczyło miasto Maidstone.
Potem jeszcze fragment zbocza i wylądowałem przy dwujezdniowej drodze A229, wzdłuż której miałem dojechać do Rochester. Niestety najpierw czekało mnie mozolne pokonanie wzgórza, na które wspinała się droga. Potem zjazd w dół i triumfalny wjazd do miasta. Tu musiałem uważać, żeby nie zgubić oznaczeń – w miastach szlak wije się niemiłosiernie. Rochester jest miasteczkiem bardzo malowniczo położonym na stokach dwóch wzgórz schodzących z obu stron ku rzece Medway.
W centrum można obejrzeć bardzo dobrze zachowane ruiny zamku z 1066 roku…
…oraz normańską katedrę.
Tutaj szlak N17 się kończył, a ja wjeżdżałem na wiodący wprost do Londynu szlak N1. Wyjazd z Rochester co prawda pokonałem skrótem, ale zaraz za miasteczkiem Wainscott znów połączyłem się ze szlakiem. Lekki wiatr wiał mi w plecy, ukształtowanie terenu powoli się prostowało (i to schodząc w dół), więc jazda nie była tak uciążliwa, jak początkowo przewidywałem. Kilkanaście kilometrów później zobaczyłem już z oddali miasteczko Gravesend.
Szlak tymczasem przeszedł w żwirówkę z dziwną bramką dla rowerzystów i pieszych. Niestety, mój rower się w nią nie mieścił.
Nie mogłem wyjść ze zdumienia. Co za kretyn to wymyślił? Na krajowym szlaku rowerowym takie numery? Być może chodziło o to, żeby nie wjeżdżały motocykle, ale i tak można to było poszerzyć choćby na tyle, by stery roweru przeszły „na styk”. A tak trzeba było się przeciskać. Drugą taką bramkę napotkałem z drugiej strony owej żwirówki. Porażka. Około 12:30 wjeżdżałem już do Gravesend. Miasto wybitnie robotnicze, portowe, położone na południowym brzegu Tamizy. Robiło nędzne wrażenie. Nieciekawe portowe zabudowania, stare budynki, industrialna okolica. Znalazłem otwarty sklep i postanowiłem zatrzymać się na obiad – druga taka szansa może się nie powtórzyć. Kiedy wyszedłem z zakupami, okazało się, że zaczął kropić deszcz. Widziałem co prawda wcześniej napływające chmury, ale nie spodziewałem się z nich opadów. Chociaż lepsze było już to niż męczące słońce. Odpocząłem prawie godzinę, deszcz przestał kropić i ruszyłem dalej. Szlak znów wspinał się pod górę wzdłuż niezwykle ruchliwej autostrady A2. Potem już tradycyjnie w dół i tak dojechałem do Dartford. Tu znowu szlak zaczął nieprawdopodobnie kluczyć, tak że w końcu się zgubiłem. Nie mogłem też odnaleźć się na mapie (nie była aż tak dokładna), więc postanowiłem wrócić do poprzedniego skrzyżowania. Tam zsiadłem z roweru i zacząłem szukać niebieskich oznaczeń szlaku. Znalazłem je w końcu na słupie za jakimś krzakiem i wsiadłszy na rower… natychmiast poczułem, że coś jest nie tak. „K…, znowu kapeć!” – zakląłem zrezygnowany. Tym razem żywota dopełniła dętka w tylnym kole. Byłem na siebie trochę zły, ponieważ tylna opona była już mocno zużyta – nic dziwnego, w czasie wypraw z sakwami główny ciężar spoczywa na niej – i miałem ją wymienić przed wyjazdem. Stwierdziłem jednak, że na tę wyprawę jeszcze wystarczy. Teraz przebita dętka mogła świadczyć o tym, że niekoniecznie. Byłem pewnie jakąś atrakcją dla miejscowych, wymieniając dętkę na chodniku przy ruchliwym skrzyżowaniu, ale przecież nie będę się chował. Poszło mi trochę szybciej niż wczoraj i po kikudziesięciu minutach byłem gotów do dalszej drogi. Sprawdziłem, że powietrze trzyma, ale z racji zużytej już bardzo opony i braku kolejnej dętki na wymianę (zawsze zostawały jeszcze łatki) zacząłem mieć pewne obawy. Wyjechałem z miasta. Szlak skręcał teraz w pola, żeby dalej biec wzdłuż Tamizy. Podjąłem decyzję rozstania się ze szlakiem i wybrałem ścieżkę rowerową wzdłuż drogi, jakby podświadomie przewidując to, co nastąpiło za chwilę. Przejeżdżając na drugą stronę szosy poczułem znów brak powietrza w tylnym kole. Wiedziałem już, że będzie krucho. Nie poddając się panice, postanowiłem jednak dopompować koło i sprawdzić w jakim tempie powietrze uchodzi. Pompując z nadzieją stwierdziłem, że powietrze wchodzi. Kiedy jednak wyciągnąłem pompkę z zaworu, rozległo się wielkie „psssss” i całe powietrze natychmiast wyleciało, jak z puszczonego swobodnie balonu. Nic nie rozumiejąc postanowiłem operację powtórzyć, lecz tym razem powietrze już nie wchodziło w ogóle. Teraz już stało się jasne, że uszkodzony jest zawór. I z tym już się nic nie da zrobić. Gdyby to była dziura, mógłbym dętkę wyjąć i załatać, ale zaworu nie naprawię, cokolwiek z nim jest nie tak. Po prostu się nie da. Uratowałby mnie jeszcze jakiś sklep rowerowy (w końcu daleko od Dartford nie odjechałem), ale jest niedziela. W tej sytuacji oznaczało to definitywny koniec jazdy. W tym momencie zatrzymał się przy mnie rowerzysta i zapytał:
– Coś się stało? Mogę w czymś pomóc?
– Bardzo dziękuję, ale nic chyba nie pomożesz. Zawór się zepsuł.
– Uuu, to rzeczywiście – rzekł zmartwiony. – A dokąd jedziesz?
– Do Londynu – odparłem, czym chyba zmartwiłem go jeszcze bardziej. Jeszcze przez chwilę jakby zastanawiał się rozwiązaniem, a ja wyczułem, że jest mu autentycznie żal, że nie może mi pomóc, więc powiedziałem (tym bardziej, że w tym momencie decyzja była jasna):
– Teraz będę musiał jechać pociągiem.
Na te słowa jakby się ożywił i zaczął tłumaczyć mi, jak dotrzeć do stacji. Podziękowałem za pomoc i ruszyłem (już na piechotę) we wskazanym kierunku. Facet bezbłędnie mi to objaśnił, a stacja była dość blisko, więc chwilę później wylądowałem na peronie małej stacyjki Slade Green. Zdążyłem kupić bilet w automacie i zaraz nadjechał pociąg do Londynu. Wsiadałem do niego z żalem. W końcu zostało tylko około trzydziestu kilometrów żeby zdobyć Londyn rowerem. Ale zdarzają się niestety okoliczności, których się nie da przewidzieć. Do Londynu wjechałem zatem pociągiem.
Kiedy dwa dni później zmieniałem w Londynie oponę i dętkę, oniemiałem ujrzawszy rozmiar uszkodzenia. Zawór dosłownie się urwał. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że na takie uszkodzenie nic bym nie poradził.
Pozostała jeszcze kwestia dostania się ze stacji London Charing Cross do miejsca, gdzie mieszkają moi kuzyni, a to dość ładny kawałek (północno-zachodni kraniec metropolii). Mogłem spróbować dojechać metrem, ale byłem nieco wkurzony przedwcześnie zakończoną wyprawą, więc stwierdziłem, że pójdę na piechotę. Przynajmniej zobaczę trochę miasta. I tak też zrobiłem. Od razu po wyjściu ze stacji rzucił mi się w oczy tłum ludzi. Od dziecka nie lubię tłumów i hałasu, a tym mnie Londyn przywitał. Szedłem przez miasto co chwilę sprawdzając na planie kierunek, a tłum powoli zanikał – niechybny znak opuszczania gwarnego centrum i wchodzenia do przedmieść. I chociaż miasto ani przez chwilę nie odpuściło, mogłem przynajmniej poczuć się swobodniej. Cała wędrówka zajęła mi prawie trzy godziny (ponad trzynaście kilometrów z rowerem na holu) i po dziewiętnastej cel został osiągnięty. Chwała Panu!