Krok w stronę basu
- Barańczak
- 25.07.2012
- Blog, muzyka, video, wspomnienia
- Jeden komentarz
Moja fascynacja gitarą basową narodziła się dokładnie w roku 2000. Grałem już wtedy w miarę przyzwoicie na instrumentach klawiszowych oraz gitarze, ale podsłuchując różne grające zespoły (i te będące „na topie”, i te wałęsające się poza nim) zacząłem zauważać, że to bas stanowi pewnego rodzaju fundament utworu, na którym buduje się akordy, a potem całość upiększa dodatkowymi liniami melodycznymi różnych instrumentów. Ciekawe jest to, że słuchacze zazwyczaj w ogóle nie zauważają w piosenkach linii basowej (chyba że jest to jakiś charakterystyczny riff) – co potwierdza moją powyższą teorię o fundamencie: fundamentu w budynkach zwykle nie widać, a jest jego najistotniejszym elementem. Odkrywszy to u progu nowego wieku, postanowiłem spróbować i za pierwsze ciężko zarobione w wakacje pieniądze kupiłem sobie coś, co przypominało gitarę basową (kształtem i budową na pewno, brzmieniem… przy odrobinie wyrozumiałości i wyobraźni). I właściwie dzięki temu, kiedy poszedłem do seminarium, zostałem dokooptowany do zespołu kleryckiego Clerboyz (który niniejszym serdecznie pozdrawiam), na miejsce świeżo wyświęconego księdza Waldka Piątka (którego również serdecznie pozdrawiam). Z racji tego, że koncertów mieliśmy bardzo dużo, miałem okazję ćwiczyć umiejętności gry na basie. W sumie dużo się nie naćwiczyłem, bo utwory graliśmy w kółko te same i proste jak konstrukcja cepa. Po kilku latach przyszedł czas, kiedy współpracę z zespołem musiałem przerwać, a że zauważałem już wtedy poważne wady mojego instrumentu i do tego na gwałt potrzebowałem pieniędzy, bez większego żalu sprzedałem bas.
Powróciwszy do Clerboyzów, zacząłem grać na klawiszach (okazyjnie również na gitarze) i tak już zostało do końca seminarium. Fascynacja basem pozostała uśpiona. Obudziła się na dobre w tym roku, za sprawą opisywanego już przeze mnie wcześniej koncertu Stinga w Pradze. Żeby było jasne: moim zdaniem Sting nie jest wirtuozem basu. Gra bardzo prosto, nie wymyśla Bóg wie jakich pochodów, nie gra solówek, nie popisuje się w utworach swoimi umiejętnościami. Wynika to pewnie w dużej mierze z tego, że jednocześnie śpiewa, a łączenie tych dwóch rzeczy jest bardzo trudne (przynajmniej dla mnie). Ale również należy pamiętać o prawdzie starej jak świat: geniusz tkwi w prostocie.
Zafascynowany zatem na nowo basem, wydałem ostatnie pieniądze na używanego, dwunastoletniego Fendera (model sygnowany przez wspomnianego artystę), którego kupiłem od angielskiego muzyka z hrabstwa Kent. Nie wiem, czy będę miał na nim gdzie grać i z kim, ale to akurat najmniejszy problem. Cieszę się, że mogę na nowo zwiedzić najgłębsze doliny partytury, rozwinąć muzyczną wyobraźnię i podszkolić swoje umiejętności, które są nędzne i nigdy nie będą takie, jak np. Pawła Rozmarynowskiego, z którym współpracuję przy moich projektach (i przy okazji pozdrawiam). Ale to mnie nie martwi, bo nie jestem zawodowym muzykiem i dzięki temu mogę grać dla przyjemności.
Próba dźwiękowa i testowanie mojego nowego sprzętu trwały kilka (a może kilkanaście?) cudownych, długich godzin i zakończyły się nagraniem covera Stinga (a jakże). Starałem się, żeby bas zabrzmiał jak najbardziej naturalnie (żadnych wzmacniaczy, equalizerów itd.). Posłuchajcie.
do Księdza- muzyka – w związku z koncertem Madonny i całym zamieszaniem – może jakąś notkę na ten temat? Bo co by Ksiądz mi doradził gdybym jako wierząca jednocześnie była fanką Madonny i chciała iść na koncert? Szczęść Boże!