W Pradze nigdy dotąd nie byłem, więc sama podróż niosła ze sobą duże znamiona ekscytacji. Przygotowałem się do niej solidnie, wiedząc, że na zwiedzanie będę miał zaledwie kilka godzin – sugerowało to raczej spacer po mieście niż zwiedzanie, ale dobre i to. Samochód zostawiłem na przedmieściach, tuż obok Areny O2, gdzie miał się odbyć koncert. Wsiadłem do metra i w kwadrans byłem na starówce. Muszę przyznać, że Praga olśniła mnie od razu. Ciasne uliczki Starego Miasta, piękne zabytkowe kamienice, stwarzają tak przyjazny klimat, że nie chce się tego miejsca opuszczać. Mimo braku mapy, przy pomocy jakiegoś folderu zwiniętego z informacji turystycznej trafiłem jakoś do knajpy Havelska Koruna, którą polecali w Internecie jako taką, w której można smacznie zjeść lokalne jadło i (obowiązkowo!) napić się dobrego czeskiego piwa. Zamówiłem na chybił-trafił potrawę morawski vrabec i nie zawiodłem się. Po obfitym obiedzie pora na spacer po mieście. Najpierw zatem most Karola z XIV wieku, będący najstarszym mostem kamiennym na świecie. Pełni dziś nie tylko funkcję przeprawy pieszej przez Wełtawę, ale także jednego wielkiego kramu z pamiątkami, obrazami i innymi duperelami.
Po przeprawieniu się na drugi brzeg rzeki rozpocząłem wspinaczkę do Zamku Praskiego na Hradczanach. Samo podejście daje jako-takie pojęcie, jakie znaczenie miała owa siedziba czeskich władców. Była to twierdza, którą zdobyć było zapewne bardzo ciężko. Położona na dość stromym wzgórzu, nad dość szeroką rzeką, otoczona murem, nie mogła łatwo ulec najeźdźcy. Zanim jednak dotarłem do zamku, skręciłem do Ogrodów Wallensteina. To praska perełka, w której podziwiać można głównie ścianę z imitacją nacieków skalnych oraz pawia-albinosa, który spaceruje dumnie po ogrodach nic sobie nie robiąc z tłumu turystów pstrykających mu zdjęcia.
Po wejściu na teren zamku, można już tylko zachwycać się widokami Pragi. A jest czym, bo miasto widać wspaniale i z tej perspektywy faktycznie zachwyca. Mieli Czesi dużo szczęścia, że Praga w czasie wojny bardzo nie ucierpiała. Dzięki temu zachowała swój wyjątkowy historyczny charakter. Nawet komuna nie zdołała zbyt wiele zepsuć. Miasto naprawdę zniewala swoim położeniem, architekturą, aż szkoda, że nie miałem czasu na dokładniejsze zwiedzanie.
Ale przecież czekał na mnie gwóźdź programu na Arenie O2, która szczyci się ogromną przestrzenią mogącą pomieścić do 18 tysięcy ludzi. Dlatego cieszę się, że udało mi się zająć miejsce (stojące oczywiście) zaledwie kilkanaście metrów od sceny. Ponieważ wszedłem półtorej godziny przed koncertem, trzeba było odstać swoje, zanim pojawili się artyści. Czas ten umiliła rozmowa ze spotkaną parą z Poznania.
Widownia ogólnie stanowiła towarzystwo międzynarodowe. Przed wejściem stałem za Niemcami, już w środku trajkotały mi nad uchem Ukrainki, tuż obok Polacy itd. Ale przede wszystkim dało się odczuć tę niewidzialną więź kulturalną łączącą wszystkich. Bo mimo, że Sting bywa zaliczany do artystów popkultury (z czym się nie zgadzam), to nie słucha go byle wieśniak. A może inaczej: byle wieśniak nie zapłaci za bilet ponad tysiąca koron i nie przejedzie kilkudziesięciu czy kilkuset kilometrów, żeby go posłuchać na żywo. Zdałem sobie właśnie sprawę, że Sting jest na dzień dzisiejszy jedynym artystą, na którego koncert jestem gotów przyjechać aż tutaj. I powiem: warto było. Jestem pełen podziwu nie tylko dla jego muzyki czy tekstów, ale też dla ogólnej osobowości. Fakt, że 61-letni facet wyskakuje na scenę jak osiemnastolatek i śpiewa dwugodzinny koncert bez żadnej przerwy i zbędnego gadania, musi budzić podziw. Skład sześcioosobowy, dość oszczędny w brzmieniu, a jednocześnie jak najbardziej wystarczający. Niektórzy muzycy współpracują ze Stingiem od wielu lat, jak gitarzysta Dominic Miller, klawiszowiec David Sancious czy perkusista Vinnie Colaiuta. Natomiast australijska wokalistka Jo Lawry oraz młody skrzypek-wirtuoz z Newcastle, Peter Tickell, zostali odkryci przez Stinga kilka lat temu, podczas nagrywania płyty If On A Winter’s Night.