Ministranci-przewodnicy
- Barańczak
- 04.01.2012
- Blog, obserwacje
- 2 komentarze
Drugi dzień kolędy. Za oknem ciemno, leje jak z cebra, a do tego wieje silny wiatr. „Trudno, trzeba iść” – westchnąłem ubierając komżę i stułę. Pogoda taka, że psa na dwór bym nie wypuścił, ale wierni czekają. Zszedłem na dół, gdzie czekał na mnie grafik z pięcioma kompletnie nic mi nie mówiącymi nazwami ulic. Niestety, w parafii jestem dopiero od kilku miesięcy, nie znam jeszcze terenu i zdaję się całkowicie na ministrantów. A tych jak na złość nie ma. „Ocho! Zapowiada się ciekawy wieczór” – pomyślałem bez entuzjazmu, wiedząc z doświadczenia, że gdy ministranci się spóźniają, nie wróży to nic dobrego. Albo w ogóle nie przyjdą, albo zaczniemy z opóźnieniem, co oznacza nerwowe patrzenie na zegarek po każdym odwiedzonym domu, żeby zdążyć przed północą. Na szczęście po dziesięciu minutach czekania przyszli, otrzymując na wejście solidny opierdziel od swojego opiekuna, i ruszyliśmy. Pierwszą ulicę znaleźliśmy prawie bez problemu i przeszliśmy ją dość sprawnie. Druga ulica o tyle sprawiała problem, że była nieoświetlona – jeszcze numery na domach dało się w miarę odczytać, ale za cholerę nie dało się wybadać gruntu pod stopami. Co chwilę wdeptywałem w jakąś kałużę albo ślizgałem się w błocie. Jakoś jednak dobrnęliśmy do końca. Pozostały trzy ulice. Z grafiku wynikało, że na pierwszej z nich są dwa domy, na drugiej jeden i dopiero na trzeciej osiem. Problem zaczął się przy końcu pierwszej. Wyszedłem z ostatniego domu i ku swojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że ministrantów nie ma. Rozejrzałem się wokoło, usiłując dostrzec jakiś ruch w iście egipskich ciemnościach, ale nic takiego nie dostrzegłem.”Halo!” – zawołałem kierując się ku skrzyżowaniu. Nie było żywego ducha. „Gdzie oni do cholery poszli?” – myślałem intensywnie stojąc jak idiota na skrzyżowaniu i moknąc w strugach deszczu. Przy okazji próbowałem zorientować się, gdzie jestem. Po drugiej stronie krzyżówki mignęła mi znajoma nazwa ulicy – chyba miałem ją w grafiku, a tam jeszcze nie byliśmy. No tak, to ta ulica z jednym domem. Tymczasem po prawej w oddali zobaczyłem dwie małe znajome sylwetki. Ministranci. Ruszyłem żwawo w ich stronę, modląc się w duchu, żeby nie wybuchnąć. Okazało się, że jeden z nich musiał skorzystać z toalety. „@#$%^%$###” – pomyślałem, jednocześnie informując ich najbardziej łagodnym tonem, na jaki mnie było stać, że jeden powinien zawsze na mnie czekać przed domem. Spytałem ich, co z tą ulicą z jednym domem.
– A gdzie ona jest? – odparli rozbrajająco.
– Tam – pokazałem palcem na dom, który odkryłem czekając na nich na skrzyżowaniu, dumny z siebie, że ja wiem, a oni nie. – Teraz tam pójdziemy.
Poszliśmy. Została ostatnia ulica, na szczęście najgłówniejsza ze wszystkich, więc teoretycznie nie powinno być problemu. Teoretycznie. W praktyce okazało się, że moi ministranci pobili wszelkie rekordy bezsensu. Najpierw zaprowadzili mnie do domu, z którego po zapukaniu wychylił się facet i oznajmił beznamiętnie:
– My kolędy nie przyjmujemy. – po czym zatrzasnął drzwi.
Spojrzałem na ministrantów. Gdyby mój wzrok mógł zabijać, obaj w tym momencie padliby martwi. Nadal jednak udało mi się powstrzymać od ostrych słów.
– Przecież to nie tutaj! – usiłował ratować sytuację młodszy, a starszy w tym czasie gorączkowo szukał domu, do którego mieliśmy pójść.
Dalej poszło już dobrze. Prowadzili mnie po kolei z domu do domu, trafiając tym razem bezbłędnie. Jednak przysłowiową wisienkę na torcie zostawili mi na koniec. Okazało się, że został jeszcze jeden dom… na drugim krańcu ulicy. Oznaczało to ponad pół kilometra drałowania w kierunku, z którego przyszliśmy. I potem drugie tyle z powrotem, żeby dojść do samochodu.
– Bardziej bez sensu nie mogliście tego zrobić – wysiliłem się na najłagodniejszy komentarz do zaistniałej sytuacji, jednocześnie dziękując Bogu, że jest to już ostatni dom i za chwilę się rozstaniemy. Jeszcze tylko odwiozłem ich do domu (o dziwo trafiliśmy bez problemu) i odetchnąłem z ulgą.
Po powrocie opowiedziałem wszystko ich opiekunowi, podsumowując:
– Może lepiej żebym z nimi nie chodził, bo albo oni nie wrócą, albo ja.
Z pewnością chcieli dobrze, a Ksiądz wygrał tym, że ich nie opierdzielił. Poczuliby się źle, a to nie byłoby zamiarem Księdza. Stanowczo, ale z miłością 🙂
Dużo siły na kolejne dni, szczególnie w tej melancholijnej pogodzie.
Drogi księże Michale… również podziwiam za cierpliwość… niemniej, ministrant, zwłaszcza dziś, tak sobie myślę, to trudna fucha. Kiedyś to chyba nieco lepiej wyglądało. Dziś ministrantów coraz mniej, coraz mniej szanowani przez rówieśników, jeżeli o jakimkolwiek szacunku mówić jeszcze można, coraz mniej wyedukowani liturgicznie, coraz mniej też, przez ten brak edukacji, zaangażowani. Zawsze miałem taki trochę żal do księży opiekujących się ministrantami, a sam takim ministrantem ładnych parę lat byłem, że nie uczą Eucharystii… Znowu jednak, niestety, z wielkim bólem serca, dodać muszę, że źródło tego jest w braku zrozumienia Eucharystii przez samych księży, brak ich zaangażowani, prawdziwego przeżywania, takiego z pasją, co zaraża, Eucharystii – przynajmniej tak to wygląda z boku, nie chcę tutaj nikogo oceniać, bo jak to wygląda na prawdę to nie wiem. A tego zaś problem zaczyna się wcześniej. Bo nie jest winą księży, że, wydają się być, mało "zaangażowani" w Eucharystię. Jej wymowa opiera się przecież na symbolach, niczym jak w pięknej baśni. Przecież cały język wiary jest jakby trochę baśniowy… a ludzie nie rozumieją dziś tego pięknego języka, jakże bogatego w treść, w emocje… Żeby też było jasne, nie neguję tutaj żadną miarą realnej obecności Boga w Eucharystii i tego, że sama teologia jest jak najbardziej realną nauką, posługującą się bogatą, naukową terminologią. Niemniej, tak myślę, bez tego "baśniowego" pierwiastka pozostaje ona tylko zbiorem suchych formułek. Tenże pierwiastek o którym mówię, jakby zespala to co z wiary intelektualne i emocjonalne w jedną piękną, prawdziwą i pełną całość. Tak ja bym to widział. Trochę odbiegłem od tematu, ale ufam, że zostanie mi to wybaczone, jak również w to ufam, że zostałem zrozumiany i w błędne jakieś tutaj nauki się nie zapędziłem. Tłumaczę się jednak tym, że nie było to żaden teologiczny wywód i mogłem sobie pozwolić na nieco bardziej frywolne myśli, nieco mniej precyzyjne i naukowe. Pozdrawiam.