Z Holandii do Anglii na rowerze. Prolog

Był to czternasty dzień sierpnia. W Szczecinie co prawda słońce, ale ciepło umiarkowane. Bez szału. Pożegnałem się z rodzicami i prawie idealnie w południe wsiadłem do samochodu unoszącego na dachu majestatyczną sylwetkę roweru. Uniosłem wzrok. „Już jutro będziemy jednym organizmem” – pomyślałem z uśmiechem przekręcając kluczyk w stacyjce. Jeszcze tylko tankowanie do pełna na pobliskiej stacji paliw i jazda na zachód. Natychmiast po zjeździe na „berlinkę” rozpocząłem modlitwę. Anioł Pański, Pod Twoją obronę i wezwania świętych: Krzysztofa i Michała popłynęły wartkim nurtem. Przekroczywszy polsko-niemiecką granicę włączyłem Stinga i zająłem myśli analizą wziętego bagażu. I tak pewnie już bym nie zawrócił, ale zawsze warto upewnić się, że mam wszystko, co potrzebne do tygodniowej wyprawy rowerowej. Tym bardziej, że pakowanie odbywało się „na szybkiego”, ponieważ poprzedniego dnia wieczorem dopiero co powróciłem z kolonii. Przygody w podróży (zepsucia i opóźnienia pociągów) spowodowały, że nie dość, iż wylądowałem u rodziców cztery godziny później niż zamierzałem, to jeszcze w stanie dość dużego zmęczenia. Pakowanie, zakupy i inne sprawy przełożyłem więc na poranek tuż przed wyjazdem. Dobrze, że udało się wyruszyć koło południa.
Jechałem dość żwawo w kierunku Berlina, mając wyraźny zamiar dotarcia do Holandii przed zmierzchem. Zadanie to ułatwiał fakt, iż słońce tam zachodzi później niż w Polsce. Z drugiej strony z rowerem na dachu za bardzo się nie popędzi. „Ale na niemieckich autostradach nie powinno być jakichkolwiek problemów, które mogłyby mnie opóźnić” – pomyślałem. Jak bardzo się myliłem, przekonałem się już przed Berlinem. Zjeżdżając na tzw. ring utkwiłem w kilkusetmetrowym korku spowodowanym poważnym remontem węzła drogowego w tym miejscu. To opóźniło mnie o mniej-więcej dwadzieścia minut. Uwolniwszy się ze sznura pojazdów odetchnąłem z ulgą i rozpocząłem wyścig z czasem chcąc nadrobić opóźnienie. Ku mojemu zaskoczeniu niemiecka autostrada A2 – mimo swoich trzech pasów w jednym kierunku – była dość zatłoczona. Musiałem prowadzić auto z dużym skupieniem, żeby utrzymać tempo a jednocześnie nie tarasować innym drogi. Sytuację pogarszały tu i ówdzie prowadzone remonty – zwężenia i ograniczenia prędkości nawet do 60 km/h, co na autostradzie jest praktycznie staniem w miejscu. Wielkie tablice z napisami: Wir bauen für Sie. Vielen Dank für Ihr Verständnis nie były w stanie poprawić samopoczucia.
Na wysokości Hannoveru zacząłem myśleć o odpoczynku (to już około czterech godzin jazdy), a tu niespodzianka: kolejny korek. Wyglądało to na tyle poważnie, że z żalem wyłączyłem Stinga, który od samego początku umilał mi podróż, i nastawiłem radio na pierwszą z brzegu niemiecką stację, aby posłuchać wiadomości. Niewiele z tego zrozumiałem, ale informacja o korku była. W dodatku niezbyt optymistyczna. Wynikało z tego (na ile mogłem uchwycić), że korek ciągnie się co najmniej kilka kilometrów. Wystarczyła jedynie chwila analizy, żeby zdecydować się na zjazd z autostrady i próbę ominięcia tych kilkuset pojazdów. Było to trudniejsze niż stanie w korku (co chwila światła, kontrolowanie trasy, ograniczenia, skrzyżowania), ale przynajmniej posuwałem się naprzód. W pewnym momencie prowadzące mnie urządzenie GPS zawiesiło się i chyba zgłupiało, nie mogąc się odnaleźć. Postanowiłem więc jechać „na słońce”, jednocześnie podejmując próby resetowania systemu i ponownego wprowadzenia danych trasy. Po kilku minutach te zabiegi się udały i kontynuowałem krążenie po wiejsko-miejskich drogach Niemiec, aby dotrzeć na tę samą autostradę, z której zjechałem, ale (na szczęście!) już za korkiem. Jednak cała ta operacja spowodowała, że na dotarcie do Rotterdamu przed zmierzchem już straciłem szanse. Właściwie to zaczynało zmierzchać, gdy przekroczyłem granicę Holandii. A tu przecież jeszcze ponad 130 kilometrów. Blisko Apeldoorn zrobiłem w końcu przerwę na jedzenie, rozprostowanie kości i tankowanie, po czym już bez przeszkód (i wreszcie bez remontów!) dotarłem do Rotterdamu. Po dwudziestej pierwszej wpadłem do hotelu w dzielnicy Delfshaven, gdzie bez przeszkód dostałem pokój. Temperatura na zewnątrz mimo późnej pory dochodziła do 28 stopni, więc nabrałem ochoty na wieczorny (a właściwie już nocny) spacer po mieście. Tak jak przypuszczałem, to miasto w nocy jest piękne. Może nie jakieś olśniewające, ale piękne. I tętni życiem. Co rusz mijałem rowerzystów, knajpki zapełnione do ostatniego stolika, spacerujące nabrzeżem pary i siedzące na trawie grupki młodzieży w Het Park. Poczułem ogromną radość, że tu jestem. Potęgowała się ona dodatkowo myślą o jutrzejszym początku wyprawy. Zatoczywszy dość spore koło postanowiłem wracać do hotelu, aby spróbować się wyspać przed kolejnym (zapewne solidnie męczącym) dniem – pierwszym dniem rowerowej wyprawy do Anglii.


Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

DO GÓRY