17 sierpnia 2012
MARIAKERKE (B) – Middelkerke – Nieuwpoort – Koksijde-Bad – De Panne – Bray-Dunes – Leffrinckoucke – Dunkerque (F) -> Dover – Guston – PINEHAM (GB) /84km
Route 1,811,285 – powered by www.bikemap.net
Dźwięk budzika zbiegł się prawie idealnie z rykiem odrzutowca startującego z Ostend-Bruges International Airport. Było ciemniej niż wczoraj o tej porze. „Oho, chyba mamy zachmurzenie” – pomyślałem i jakby na potwierdzenie tych myśli rozległ się cichy dźwięk kropli głucho uderzających o tropik namiotu. Wyczułem jednak, że deszcz kropi dość słabo. „Nie jest źle” – stwierdziłem wyjrzawszy na zewnątrz (przy okazji ewakuując ręcznik, który suszył się na bagażniku roweru przypiętego do ogrodzenia). Pokrywa chmur była dość cienka, co zwiastowało raczej mizerne, przelotne opady, które nie powinny przeszkodzić w dotarciu do Anglii, co planowałem na dzień dzisiejszy. Po wykonaniu porannych rutynowych czynności zwinąłem namiot i spakowałem sakwy czyniąc tylko jedną zmianę w stosunku do dnia wczorajszego. Zamiast ręcznika, luzem do sakw przypiąłem kurtkę, żeby była pod ręką. W sumie nawet ucieszyłem się z pogody – przez ostatnie dwa dni słońce mi mocno dopiekło (dosłownie i w przenośni). Zatem w optymistycznym nastawieniu, przy odrobinie ekscytacji („Dzisiaj będę w Anglii!”) opuszczałem belgijski kemping, który jeszcze się nie obudził.
Było to o 8:59. Ruszyłem powoli na południowy zachód, trzymając się wydm i oznaczeń szlaku LF1. W Middelkerke, ku mojej radości, szlak przez kilka kilometrów biegł promenadą, praktycznie pustą jeszcze o tej porze.
Potem skręcał w lewo. Chwilę później rozstałem się z nim, wybierając ścieżkę prowadzącą wzdłuż drogi dla samochodów i torów tramwajowych prosto do miasta Nieuwpoort. Wjazd do miasta iście królewski – ukwieconym mostem.
Tam znów podążyłem w kierunku promenady, postanawiając jak najdłużej trzymać się wybrzeża. W ten sposób chyba najprościej dojadę do Francji, a chciałem zdążyć na jak najwcześniejszy prom w Dunkierce. Kursują o parzystych godzinach, więc jakbym (przy odrobinie szczęścia) zdążył na 14:00, byłoby fantastycznie. Bardziej realna zdawała się być 16:00. Chodziło o to, by jeszcze przed zmrokiem (zapadającym w Anglii godzinę wcześniej w związku ze zmianą czasu) zajechać do Canterbury. Tymczasem jednak wytrwale przemierzałem Belgię. Widząc warzywniak, zatrzymałem się na chwilę, aby kupić wodę i trochę owoców. Spojrzałem na ceny i… owoców nie kupiłem. Było tragicznie drogo. Kupiłem tylko wodę (solidnie przepłacając) i ruszyłem dalej, mijając kolejne nadmorskie miejscowości, tak bliźniaczo podobne jedna do drugiej, że po pewnym czasie już nie wiedziałem, czy to jest jeszcze ta, czy już następna. Około 11:00 byłem już w De Panne – ostatnim mieście przed granicą Francji. Pomyślałem, że w tym tempie powinienem zdążyć na prom o 14:00. Jednak tu zaczęły się schody. Szlak LF1 znów zaczął kluczyć i kierować się na południe. Ponieważ nie znałem terenu i nie wiedziałem gdzie można tu przekroczyć granicę, postanowiłem mimo obiekcji trzymać się szlaku. To mnie zgubiło. LF1 wyraźnie dążył do miasta Veurne, lecz w pewnym momencie oznaczenia zniknęły. Musiałem przegapić jakiś skręt. Pamiętając jednak nazwę Veurne, cały czas podążałem w jej kierunku. Zaniepokoił mnie tylko cyfrowy kompas zainstalowany w liczniku, który uparcie pokazywał literę S. „To nie ten kierunek” – dobijała się do mnie myśl tak natarczywa, że w końcu stanąłem i wyciągnąłem GPS stanowiący nieocenioną pomoc w takich sytuacjach. Tak jak przewidywałem – kierunek był zupełnie odwrotny. Straciłem ponad dwadzieścia minut. Zawróciłem w podłym nastroju (nie cierpię zawracać), potęgowanym dodatkowo przez pogodę – zniknął przyjemny poranny chłodek, chmury się rozpierzchły i słońce zaczęło dawać czadu. A tu właśnie dochodziło południe. Granicę belgisko-francuską przekroczyłem za pięć dwunasta normalną drogą dla samochodów (ścieżka rowerowa się nagle urwała) i zaraz stanąłem, żeby nasmarować się kremem z filtrem. Chwilę później wjeżdżałem już do pierwszej francuskiej miejscowości: Bray-Dunes, gdzie ujrzałem drogowskaz informujący, że do Dunkierki pozostało 30 kilometrów. W tej sytuacji wiedziałem już, że na prom o czternastej nie zdążę. Skręciłem więc do Carefoura, postanawiając zrobić zakupy i przy okazji odpocząć od gorąca w klimatyzowanym wnętrzu. Ponieważ był piątek, na obiad zjadłem przepyszną pastę krabową, przegryzając świeżą bagietką i całość diety uzupełniając owocami. Po obiedzie i upakowaniu zakupów ruszyłem dalej ku morzu.
Dojechawszy do promenady stwierdziłem, że kierunek był błędny. Nie znalazłem żadnych oznaczeń dla rowerów, a przecież tu gdzieś powinna być moja droga LF1. Kluczyłem chwilę po miasteczku, wyjeżdżając w końcu w najbardziej prawdopodobnym kierunku. Jakoś odnalazłem drogę do Dunkierki, ale nadal nie był to szlak rowerowy, a zwykła lokalna droga samochodowa. Teraz zacząłem dotkliwie odczuwać pożegnanie z Holandią i Belgią. „Przejazd przez ten kawałek Francji będzie solidnie męczący” – pomyślałem. I taki rzeczywiście był. Po drodze próbowałem się dowiedzieć, gdzie dokładnie znajduje się terminal promowy w Dunkierce. Na przystanku autobusowym zauważyłem mapę. Pokazywała Dunkierkę wraz z okolicą, którą właśnie jechałem. Nie mogłem jednak za cholerę odszukać tam terminala. Zagaiłem dwie panie, aby mi na tej mapie ów terminal pokazały. Nie zrozumiały, o co mi chodzi. Po chwili tłumaczeń migowo-uniwersalnych (ich angielski był na poziomie zerowym) stwierdziły, że nie potrafią tego pokazać (przynajmniej tak się domyśliłem) – ach ci Francuzi! Na kolejnym przystanku znalazłem tę samą mapę i zaczepiłem kolejną panią, która od razu pojęła o co mi chodzi, choć po angielsku (jak sama przyznała) nie za bardzo rozumiała. Powiedziała, że na tej mapie terminala promowego nie ma. Popatrzyłem na nią jak na głupka. Przecież mapa pokazywała CAŁE miasto i jeszcze solidny kawałek za nim, więc niemożliwe, żeby nie było tam terminala. Rozpłynął się czy co? Oczywiście nie powiedziałem tego pani (zresztą i tak by nie zrozumiała), tylko uprzejmie podziękowałem i ruszyłem dalej. Po drodze postanowiłem już nikogo nie zagadywać, bo to i tak nic nie wnosiło, a czas zaczął się kurczyć. Pomyślałem, że być może w samej Dunkierce znajdę jakiś drogowskaz lub dokładniejszy plan miasta. Droga do miasta cholernie mi się dłużyła, głównie ze względu na palące słońce. Lewa stopa zaczęła sygnalizować poparzenie słoneczne, ale nie miałem już czasu na wyciąganie kremu i smarowanie jej. Postanowiłem zaczekać z tym do promu, przecież to już niedaleko. Kiedy wjechałem do centrum, sprawdziły się najgorsze obawy. Nie było żadnego drogowskazu do promu i żadnego planu miasta. Ach ci Francuzi! A minęła już 14:30. Wyciągnąłem więc po raz kolejny GPS i kazałem mu pokazać drogę do terminala. Ku mojemu przerażeniu urządzenie wyświetliło dystans ponad 20 kilometrów. Okazało się, że terminal promowy jest sporo za miastem. A więc pani miała rację – na tamtej mapie promu nie było. Ci @#$%^## Francuzi! Zaczął się wyścig z czasem. Teraz już nawet zdążenie na prom o 16:00 było poważnie zagrożone, a mówiąc realnie: graniczyło z cudem. Starałem się nie tracić ani minuty i jechać najkrótszą możliwą drogą pokazaną przez GPS. Nie zwracałem już uwagi na temperaturę, ani na palącą lewą stopę, przestałem nawet pić wodę. Najważniejsze było zdążyć na prom. I prawie się udało. Na terminal wpadłem dokładnie o 15:44.
Gdybym miał bilet, popłynąłbym bez problemu. Niestety bilet musiałem dopiero kupić, a pan w okienku mógł mi go sprzedać dopiero na prom o 18:00. Przełknąłem jakoś gorycz porażki i choć nie uśmiechało mi się wcale przeczekanie dwóch godzin na pustym terminalu, gdzie nawet nie było gdzie usiąść (nikt nie pomyślał o ławkach dla oczekujących pasażerów – ach ci Francuzi!). Na szczęście był tam automat z zimnymi napojami. Wypiłem dwie puszki jednym duszkiem (wypiłbym więcej, ale nie miałem już drobnych). Zjadłem kilka zakupionych wcześniej nektarynek, popiłem litrem wody, nasmarowałem poparzoną stopę i zacząłem powoli dochodzić do siebie. Czas w sumie upłynął szybko, około 17:20 można było wychylić się z cienia i powoli zmierzać w kierunku promu. Czas wymierzyłem idealnie żeby wjechać jako pierwszy a jednocześnie nie spalić się na słońcu.
Na promie udało mi się zająć miejsce na kanapie przy oknie. Miało ono tę zaletę, że pod oknem znajdowały się nawiewy klimatyzacji. Mogłem więc postawić poparzoną stopę na kratce nawiewu i poczuć ulgę w bólu. Udało się zmrużyć oko na kilka chwil. Rejs do Anglii trwa dwie godziny, więc niedługo widać już było białe klify Dover.
Jeszcze kilka chwil i w zachodzącym słońcu zamajaczyła sylwetka twierdzy.
Trzeba było powoli zacząć schodzić do roweru, który czekał spokojnie na rufie.
Byłem jedynym rowerzystą na promie, miałem więc obawy, gdzie po zjeździe z promu mam się kierować. Okazało się to jednak bardzo proste. Członek załogi rozładowującej prom krzyknął, że mam jechać wzdłuż czerwonej linii. Posłusznie wykonałem polecenie i linia doprowadziła mnie do punktu kontrolnego. Tam – ku mojemu zaskoczeniu – kazano mi zjechać na bok. Podszedł strażnik i poprosił o dokumenty.
– Skąd pan jedzie? – zapytał.
– Z Rotterdamu – odpowiedziałem. Dostrzegłem w jego oczach zdziwienie.
– A dokąd?
– Do Londynu.
– W jakim celu?
– Przejechać się – odpowiedziałem bez większego namysłu. Co jak co, ale odgrywanie idioty wychodzi mi najlepiej. Wykorzystując chwilę pauzy wywołaną jego kolejnym zdziwieniem, podjąłem postanowienie nie wspominania o rodzinie w Londynie, żeby nie narażać się na dodatkowe pytania.
– Ile czasu zamierza pan zostać w Anglii?
– Trzy dni – odparłem szybko, nie zdążywszy tak naprawdę policzyć ile tego będzie. Potem się zreflektowałem, że chyba pięć.
Facet poszedł do swoich kolegów i chwilę z nimi rozprawiał pokazując im mój dowód osobisty. Ja natomiast zastanawiałem się o co może chodzić. Po chwili wrócił i spytał:
– Przewozi pan jakieś narkotyki, alkohol, papierosy?
– Nie, tylko rzeczy osobiste – odparłem z uśmiechem.
– Może pan to otworzyć? – wskazał ręką na sakwy.
– Oczywiście – odpowiedziałem z niechęcią, bo nie jest to taka prosta sprawa. Rozpięcie wszystkiego, a potem zapięcie to dobra chwila zabawy, na którą w tym momencie nie miałem żadnej ochoty. Ale władza to władza. Posłusznie wszystko otworzyłem, facet włożył rękę do każdej z sakw, pogrzebał mi w bieliźnie, pomacał namiot („-Co to jest?” „-Namiot.”), po czym jeszcze raz zapytał czy nie mam narkotyków (skąd te podejrzenia?) i puścił mnie wolno. Kilka dni później, w Londynie, kiedy przy piwie opowiadałem o tym zdarzeniu moim kuzynom, doszliśmy do wniosku, że podejrzenie musiało wzbudzić moje stwierdzenie, że jadę z Rotterdamu. Holandia, kraj legalnej marihuany, musiała zapalić w nim lampkę alarmową. Kiedy wreszcie wjechałem do Dover, zaczynało się ściemniać.
A ja musiałem mocno się skupić, żeby przestawić się na ruch lewostronny. Wiedziałem, że do Canterbury dziś już nie dojadę, ale postanowiłem jechać w tym kierunku aż do zmierzchu. Kupiłem wodę, odnalazłem szlak (dobrze oznaczony niebieskimi tabliczkami z symbolem roweru i numerem szlaku) i mogłem już wyjeżdżać z miasta. Właściwie nie był to wyjazd, ale WYJŚCIE z miasta, gdyż droga wiodła ostro pod górę, w kierunku twierdzy. Nie miałem siły na tak stromy podjazd (rower z sakwami trochę waży), więc pokonałem go pieszo rozpływając się we własnym pocie. Na szczycie wzgórza czekał jednak piękny widok na miasto.
Mogłem też wreszcie zobaczyć twierdzę – imponujący zamek z XII wieku – od strony wejścia.
Teraz już spokojnie trzymając się szlaku jechałem lewą stroną (trochę dziwnie) przez kolejne wioski. Kiedy nadszedł zmierzch mijałem właśnie Pineham i zauważyłem napis „Caravan Park”. Co prawda wiem, że oznacza to kemping dla tzw. kamperów, a nie namiotów, ale co mi szkodzi spróbować. Właścicieli – starsze małżeństwo – znalazłem zaraz przy wjeździe. Popijali wino z innym starszym małżeństwem.
– Dobry wieczór. Szukam miejsca na nocleg pod namiotem – zagaiłem.
– Niestety, nie przyjmujemy turystów pod namiotami – odparła starsza pani.
– A gdzie mógłbym znaleźć kemping? – zapytałem w nadziei, że to gdzieś blisko.
Właściciele zaczęli się naradzać między sobą, aż w końcu pani zadała mi pytanie, którego nie zrozumiałem. Poprosiłem o powtórzenie, więc zapytała:
– Skąd wyjechałeś rano?
– Z Belgii – odpowiedziałem. To wzbudziło ich podziw wyrażony przez gwizdy i kiwanie głową z uznaniem, po czym usłyszałem to, co chciałem usłyszeć:
– Nie przyjmujemy turystów z namiotami, ale dla ciebie zrobimy wyjątek.
Po czym pan wstał i pokazał mi miejsce, gdzie mogę rozbić namiot, następnie pokazał mi prysznic, pouczył, że działa na monetę dwudziestopensową, spytał czy taką mam (miałem dzięki temu, że w Dover kupiłem wodę), życzył dobrej nocy, ja zaś wręczyłem mu pięć funtów (tyle chciał) jako zapłatę za nocleg i serdecznie podziękowawszy zabrałem się szybko za rozbijanie namiotu, gdyż było już dość ciemno. Nic dziwnego, dochodziła dziewiąta, czyli dziesiąta czasu środkowoeuropejskiego. Wziąłem więc prysznic i czym prędzej udałem się na spoczynek.