Rowerem ze Szczecina do Danii (dzień 2)

Dzień 2.
środa, 24 sierpnia 2011
GATCHECK – Penzlin – Ankershagen – Waren (MÜ) – JABEL
62 km

Route 1,305,729 – powered by www.bikemap.net
Budzik zadzwonił o siódmej trzydzieści. Nastawiłem go, bo miałem silne postanowienie wyruszenia wcześniej niż wczoraj, tym bardziej, że droga dzisiejsza to zagadka. Wydrukowane mapy z Google (i tak niewiele warte) kończą się na miejscowości Ankershagen. Tam mam się spotkać z międzynarodową ścieżką rowerową Berlin-Copenhagen Radweg. Dlatego dalej już mapa niepotrzebna – będę ufał drogowskazom. Jak wiadomo, nasi sąsiedzi są dokładnym narodem (czasami aż nazbyt) więc mogę raczej liczyć na solidne oznaczenia, zwłaszcza, że mamy do czynienia ze szlakiem międzynarodowym liczącym razem 630 kilometrów, z czego prawie dwie trzecie w Niemczech. To zobowiązuje. W każdym razie poszedłem dalej spać, bo przecież co za cymbał wymyślił, żeby nastawiać budzik tak wcześnie?! Ale o ósmej już chcąc nie chcąc się zwlokłem. Wyjrzałem z namiotu i oceniłem sytuację – pogoda raczej zagrożenia nie stwarza, jest spokojnie i cicho, wiatru prawie nie ma, bo jezioro prezentuje taflę płaską jak szkło.
Zakładam, że uda mi się dziś dotrzeć do miasteczka Krakow am See, ale zanim wyruszę, jeszcze sporo spraw do załatwienia. Modlitwy poranne i Msza święta po raz pierwszy w namiocie, który na kilka najbliższych dni ma się stać kościołem, sypialnią, stołówką i domem – wszystkiego po trochu. Ciekawe doświadczenie. Kielich i patenę (w wersji turystycznej) oraz hostie wziąłem ze sobą z domu, wino zaś kupiłem wczoraj w Neubrandenburgu. Całe szczęście nie zapomniałem. Niemcy są praktyczni – można kupić wino w małych buteleczkach na zakrętkę, co znakomicie rozwiązuje problem transportu. Po Eucharystii śniadanie, kawa (obowiązkowo!) i zaczynam pakowanie, starając się nie popełnić tych samych błędów, co wczoraj. Niestety wszystko mam na tyle rozbabrane, że trzeba pakować się praktycznie od zera. Poza tym ta złośliwość rzeczy martwych! Sypiam na macie samopompującej. Znakomicie się ją rozkłada wieczorem – wystarczy odkręcić zawór i po chwili zakręcić – ale ze składaniem jest problem. Mata jak na złość chce wsysać powietrze, zamiast je wypuszczać. Po kilku minutach opanowuję jednak tę technikę (nie taką znowu skomplikowaną) i mata zwinięta ląduje w sakwach. Jeszcze zwinięcie namiotu… Wożenie domu ze sobą przywodzi na myśl żółwia albo ślimaka. No i jakby pociągnąć ten temat, to znalazłoby się więcej analogii tychże stworzeń do mojej skromnej osoby turysty. W każdym razie namiot zwija się prędko. Obok mój rozmówca z dnia poprzedniego też się zwija.
Wymieniamy uprzejmości i pozdrowienia, po czym w drogę. Wyruszam o dziesiątej zero osiem. Na bramce dziękuję za nocleg i macham przyjaźnie recepcjoniście, obierając kurs na południe wzdłuż jeziora. Na razie jedzie się dobrze, ale wiem, że za chwilę czeka mnie nieunikniony podjazd pod górę. Nie mam pojęcia na ile stromy, choć wczorajszy zjazd z góry kilka kilometrów stąd był dość długi, więc należy się spodziewać najgorszego. W istocie, okazuje się, że różnica wysokości wynosi około czterdziestu metrów na dość krótkim dystansie, czyli dość stromo. Biorąc pod uwagę obciążenie i nadszarpniętą kondycję po wczorajszej „setce”, muszę miejscami rower prowadzić. Pocieszam się, że dalej będzie już łatwiej. Zresztą widok jest piękny.
Na szczycie wzniesienia, w miejscowości Alt Rehse, odnajduję drogowskazy lokalnych szlaków rowerowych. Bardzo dobrze, nie muszę zaglądać do mapy, która i tak mi niewiele powie. Obieram kierunek zgodny ze strzałką i… nie do wiary! Zjeżdżam w dół z zawrotną prędkością. W innym przypadku pewnie bym się ucieszył, ale teraz zaczęła mnie drążyć złowroga myśl, że zaraz będzie znów pod górę. Nie myliłem się. U podnóża wzniesienia, z którego w okamgnieniu zjechałem, szlak skręca w prawo, ostro pod górę. Okazuje się, że jest to jeszcze bardziej strome wzgórze niż to pierwsze – przewyższenie wynosi pięćdziesiąt metrów na podobnym odcinku. Znów prowadzę rower i zaczynam kląć pod nosem. Pot leje się strumieniami, za chwilę skończy się woda (dziś napoczęta półtoralitrowa butla!). Poza tym na podstawie kierunku dotychczasowej jazdy wysnuwam przypuszczenie, że szlak mnie poprowadził mocno naokoło. Tam musiała być jakaś krótsza droga! Przerywam te niewesołe dywagacje, gdy docieram do punktu widokowego, gdzie robię przerwę (na razie chyba przerw jest więcej niż jazdy).
Chwilę później docieram na szczyt wzgórza i dowiaduję się, że istotnie pojechałem naokoło, nadrabiając co najmniej cztery kilometry. A najgorsze jest to, że skrót był jedynie łagodnym wzniesieniem. Postanawiam nie analizować tego dłużej. Stało się i dobra. Strata wynosi pewnie ponad godzinę (jak nie więcej), sił praktycznie nie mam, dupa boli, woda się kończy, niech szlag trafi te niemieckie pomysły ze szlakami. Około jedenastej trzydzieści docieram do małego miasteczka Penzlin, co oznacza, że zrobiłem niecałe trzynaście kilometrów w prawie półtorej godziny. No rewelacja. Zatrzymuję się na krótki odpoczynek, zatankowanie wody w sklepie i mały posiłek energetyczny. Tu też po raz pierwszy widzę dzieci z plecakami, co na początku mnie dziwi, ale potem faktycznie przypominam sobie, że niemieckie dzieci zaczynają rok szkolny w sierpniu. Każdego roku zresztą inaczej i w każdym landzie inaczej. Tutaj (Mecklemburg-Vorpommern) dokładnie czternastego sierpnia, a więc są już po ponad tygodniu nauki. Nie wiem, czy to takie fajne, bo w powietrzu jeszcze zdecydowanie lato. Porzucam te rozważania i dalej jadę szosą w kierunku Ankershagen. Niestety mimo zaaplikowanej dawki kalorii, jedzie się coraz gorzej – wiatr perfidnie wieje mi w twarz, dupa już nie wytrzymuje. Rozwijam zawrotne prędkości rzędu dziesięciu km/h. Mimo to, do Ankershagen docieram po czterdziestu minutach i zatrzymuję się na skrzyżowaniu, na którym wreszcie łączę się z wyczekiwaną ścieżką Berlin-Copenhagen. Wjazd na szlak od razu daje się zauważyć, bo przy skrzyżowaniu stoi olbrzymia mapa najbliższej okolicy z zaznaczonymi wszystkimi ścieżkami rowerowymi. Okazuje się, że w tym Landkreisie mają ich nadspodziewanie dużo i to różnego typu: od lokalnych poczynając, przez średniodystansowe aż po krajowe i międzynarodowe. Studiując mapę dochodzę do wniosku, że teraz kierunek jazdy nie będzie taki oczywisty, jak mi się wydawało. Szlaki łączą się ze sobą, przez chwilę idą razem, potem się rozłączają, by nieco dalej znów się złączyć albo przeciąć. Ale przy okazji odkrywam, że każdy z nich ma swoją nazwę i symbol graficzny. Te symbole – jak się później okaże – są obecne pod każdym drogowskazem, żeby nie było wątpliwości, która ścieżka gdzie prowadzi. To olbrzymie ułatwienie w takim gąszczu szlaków. Z mapy wynika ponadto, że nie muszę cały czas jechać moim szlakiem Berlin-Copenhagen – mogę korzystać z innych ścieżek, które na pewnych odcinkach biegną trochę krótszą trasą, co w obecnym moim stanie kondycyjnym stanowi kuszącą propozycję. Wymaga to jednak bardzo wnikliwej obserwacji map i drogowskazów. Nie ma z tym większego problemu, bo w każdej miejscowości znajduje się wielka plansza z mapą, a skrzyżowania są dość solidnie oznaczone. Jedynym mankamentem jest to, że aby to sprawdzić, trzeba się zatrzymać, a potem ruszyć jest już baaardzo ciężko (dupa!). Dlatego w Groß Dratow muszę zawrócić (mój szlak prowadzi naokoło, a ja nie mogę sobie pozwolić na wydłużanie dystansu). Dodatkowo zaczyna ostro przypiekać słońce. Jadę teraz dość w odkrytym terenie i nie bardzo jest się nawet gdzie zatrzymać, żeby odpocząć w cieniu. W Kargow znajduję kawałek krzaka (który przydał mi się do załatwienia jeszcze innej sprawy) i robię chwilę przerwy. Staram się teraz wymyślić jakiś cel dzisiejszego etapu, bo już jest raczej pewne, że założonego Krakow am See dziś osiągnąć się nie da. Dalece rozważnym jest, aby dziś zakończyć jazdę wczesnym popołudniem i solidnie odpocząć. Postanawiam na następnej mapie poszukać jakiegoś kempingu, do którego dam radę dziś dotrzeć. W Kargow-Unterdorf za torami znów rozstaję się z moim szlakiem, gdyż drogowskaz pokazuje skrót, którym da się oszczędzić cztery kilometry. Niestety zaraz za stacją ów skrót zmienia nawierzchnię z asfaltowej na piaszczysto-żwirową, co jest dodatkową udręką dla mojej dupy. Zaczynam przeklinać ten skrót, choć prowadzi przez las, co przynajmniej osłania przed piekącym słońcem. Dojeżdżam do jakichś ogródków działkowych, a tu znak: zakaz ruchu. Ignoruję go, ale za chwilę droga i tak się kończy. Wracam do skrzyżowania przy ogródkach i muszę je niestety objechać. Daje to co prawda chwilę ulgi, bo droga wiedzie ostro w dół, jednak za chwilę trzeba znów wdrapywać się pod górę. To już rogatki miasta Waren. Docieram do skrzyżowania: w prawo czy w lewo?
– Którędy do centrum? – pytam przejeżdżającego rowerzysty.
– W lewo, pod górę – odpowiada z wyraźnym zadowoleniem w głosie, bo właśnie z tej górki zjechał. Jęczę w odpowiedzi i zaczynam znów się wspinać, ale już z wyraźną nadzieją na postój, ponieważ wystarczy tylko wjechać do centrum. Postanawiam zatrzymać się nad jeziorem, bo najpewniej tam odnajdę znów swój szlak do Kopenhagi. Dojeżdżam trochę na wyczucie i zamiast szlaku odnajduję wiec wyborczy partii SPD.
Trochę mało spokojne miejsce na wypoczynek, ale jest tu ładnie, więc PRZERWA. Szwargolą coś po niemiecku na temat tego, jaki będzie raj jeśli oni dojdą do władzy. To samo co u nas, żadnej różnicy. Mnie natomiast bardziej interesuje jezioro i przystań jachtowo-motorowa.
Samo miasteczko ma zresztą status miejscowości uzdrowiskowej i jest chętnie odwiedzane przez turystów. Widać to po samym mieście (przystanie, plaże, pięknie odnowiona starówka), jak i po zapleczu (duża ilość hoteli, restauracji i różnych atrakcji związanych głównie z jeziorem). Odpoczywam tu dobrą godzinę, aż wiec partyjny się zwija, więc ja też. W międzyczasie na mapie odnajduję miejsce dobre na nocleg: miejscowość Jabel, czternaście kilometrów stąd. Umiejscowiony na mapie namiocik wskazuje na kemping zlokalizowany również nad jeziorem. „Może być fajnie” – myślę i pakuję obolałą dupę na siodełko. Muszę jakoś przeżyć te ostatnie kilkanaście kilometrów. Zaskakujące, jak to zmienia się myślenie. Kilkanaście kilometrów zawsze znaczyło dla mnie tyle co nic. Gdybym miał jechać na wycieczkę o takim dystansie, nawet nie opłacałoby mi się wyciągać roweru. Teraz te kilkanaście kilometrów to dystans ogromny. Ale bez problemu odnajduję szlak (właściwie to on sam się odnajduje nie wiadomo skąd) i wyjeżdżam z miasta. Na wyjeździe czeka mnie niespodzianka: objazd (na ścieżce rowerowej!). Nie wiem czy długi i nie wiem z jakiego powodu, ale staram się o tym nie myśleć. Kieruję się zgodnie z oznaczeniami i na szczęście okazuje się, że nie było to jakieś straszne okrążenie. Przejeżdżam ścieżką przez las i szlak znowu łączy się z szosą. Do Jabel nie ma już żadnych niespodzianek. Końcowy etap to okrążenie jeziora – szczególnie wkurzające w sytuacji, gdy okropnie boli mnie tyłek, po przeciwnej stronie widać miejscowość będącą celem dzisiejszej jazdy, a ja muszę zapierdzielać naokoło, bo przecież nie przepłynę przez jezioro z rowerem na plecach. Do wioski docieram dwadzieścia po piątej. Staję przy sklepie, żeby zakupić żywność na kolację i śniadanie oraz niezbędną wodę. Kemping jest półtora kilometra za wsią. Dojeżdżam tam tuż przed osiemnastą. Załatwiam formalności w recepcji i wybieram fantastyczne miejsce na rozbicie namiotu, tuż przy plaży.
Z racji, że jest dość wcześnie, korzystam z prysznica bez kolejki. Potem z ogromnym apetytem jem kolację, odmawiam modlitwy wieczorne ze szczególnym podziękowaniem Bogu za to, że jeszcze żyję i mój tyłek również (choć daje o sobie znać przy każdym ruchu), i odpoczywam patrząc na spokojne lustro jeziora, zastanawiając się, co będzie jutro. Czy będę w stanie jechać? Gdzie dotrę? I jaka będzie pogoda? W istocie, zbierają się chmury, co zakrawa na burzę. Ale póki co idę spać. Dobranoc Państwu.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

DO GÓRY