Błędy rekolekcjonistów
- Barańczak
- 12.12.2011
- Blog, obserwacje
- Jeden komentarz
W mojej parafii (jak też w wielu innych) trwają rekolekcje adwentowe, więc temat sam się narzuca. Przeżyłem już w swoim życiu wiele rekolekcji o różnych długościach, różnym „profilu” (chodzi mi o grupę odbiorców) no i – rzecz jasna – głoszonych przez różnych ojców. Nie chcę ich oceniać ani nawet opisywać, ale ponieważ większość rekolekcji przeżyłem jako normalny uczestnik, który ma ambicję żeby coś z tego wynieść i zastosować w życiu, mogę pokusić się o zasygnalizowanie trzech najczęstszych błędów, jakie popełniają głoszący rekolekcje duchowni, z punktu widzenia uczestnika. Zaznaczam to wyraźnie, bo zaraz mi zarzucą, że „ledwo go wyświęcili, a już się wymądrza”.
Najczęstszą chyba słabością rekolekcjonistów jest – moim zdaniem – gadulstwo. Ma ono różne przyczyny. Czasem wiedza i doświadczenie kapłana są tak bogate, że chce on przekazać zbyt wiele treści, bo wszystkie wydają mu się niezwykle istotne dla tych właśnie rekolekcji. W takim przypadku gadulstwo przeszkadza chyba najmniej, bo jest faktycznie rekompensowane ilością i jakością treści. Innym razem jest to po prostu wynik choroby kapłańskiej pt. „trzeba jakoś zapełnić te x minut” (w miejsce x niestety potrafią być wstawione wartości kuriozalne). Treść jest wtedy mniej istotna, ważne żeby rekolekcje się odbyły. Uczestnicy wtedy przy dużej dozie dobrej woli mogą przeżyć rekolekcje w duchu umartwienia i pokuty. Rozmawiałem z księżmi, którzy mają jakieś dziwne zasady, że nauka rekolekcyjna musi trwać minimum pół godziny. Nie tłumaczą dlaczego. Tak już jest i koniec. Natomiast ja przyjąłem w kapłaństwie zasadę „im krócej tym lepiej”, oczywiście bez przesady. Bo nawet gdy zostanie niedosyt treści to jest lepiej, ponieważ człowiek, któremu na tej treści zależy, przemyśli ją sobie sam i przetrawi. Zmusi go to do jakiejś refleksji czy modlitwy, a o to też chodzi w rekolekcjach. To, że się długo mówi, nie oznacza wcale, że się więcej powie.
Drugą wadą – w wielu przypadkach niepokonywalną niestety – jest forma przekazu. Kiedyś myślałem, że w tych czasach jest to już niemożliwe, a jednak spotkałem się ostatnio kilkukrotnie z „rekolekcjami czytanymi”. Żeby było jasne: nie mam nic przeciwko obecności notatek na ambonie, wręcz przeciwnie, w większości przypadków świadczy to o solidnym przygotowaniu, ale czytanie notatek słowo w słowo tonem lektora zapowiadającego przystanki w pojazdach komunikacji miejskiej uważam za nieporozumienie. Rozumiem, że nie każdy kapłan ma dar mocnego głoszenia słowa, natomiast gdy takiego daru nie ma, nie zaprasza się go na rekolekcje.
Trzecia sprawa to niedostosowanie języka do odbiorcy. Jest to najczęściej kolejna choroba kapłańska, którą nazywam „teologizacją codzienności”. Język teologiczny, który każdy ksiądz dogłębnie poznał na studiach i którym nazywa wszystkie elementy swojej działalności, jest kompletnie niezrozumiały dla przeciętnego człowieka. Powiem więcej – jest męczący. Używając w co drugim zdaniu sformułowań branżowych, takich jak „misterium odkupienia”, „ekonomia zbawienia”, „komunia Osób w Trójcy” itp. równie dobrze można by do niektórych głosić rekolekcje po chińsku. Człowiek siedzi w ławce, patrzy tępo przed siebie i zastanawia się co autor miał na myśli. Odmianą tego samego problemu jest mówienie np. do młodzieży gimnazjalnej językiem dla dorosłych. Z podobnym skutkiem można po ludzku tłumaczyć kotu zasady korzystania z kuwety.
Błędy, o których wspomniałem, wydają się oczywiste. Dlaczego więc rekolekcjoniści je popełniają (czasem nawet wszystkie naraz)? Odpowiedź jest prosta, ale trzeba zobaczyć sprawę „od kuchni”. Najczęściej winni są proboszczowie, bo to do nich należy zaproszenie rekolekcjonisty. Czasem proboszcz ma zasadę: „księża z zakonu x są dobrzy”. I zaprasza tylko rekolekcjonistów ze zgromadzenia x, wszystko jedno kogo. A dajmy na to w zgromadzeniu x wszyscy najlepsi głosiciele słowa są już zarezerwowani, więc temu proboszczowi wysyła się kogoś, kto jest przeciętny. Innym razem proboszcz obudzi się tuż przed Adwentem czy Wielkim Postem i zaczyna dopiero kogoś szukać. Ten sam scenariusz: wszyscy najlepsi są już zaproszeni gdzie indziej. Czasem proboszcz idzie po prostu na łatwiznę i zaprasza swojego kolegę czy przyjaciela, z którym się dawno nie widział i chce pogadać, a to że kapłan ten nie ma specjalnego daru mądrego głoszenia słowa, nie ma znaczenia. Proste, prawda?
Niezależnie od tego wszystkiego, warto pamiętać o tym, że rekolekcjonista taki czy inny jest narzędziem w ręku Boga. Przez niego działa Duch Święty. Jeśli więc uczestnik rekolekcji ma otwarte serce, Bóg do niego przemówi nawet przez kiepskiego rekolekcjonistę. Poza tym każdy człowiek jest inny. Warto więc zdawać sobie sprawę z tego, że chociaż ten rekolekcjonista nie trafił do mnie, to być może trafił do kogoś innego, komu to było potrzebne.
I w zupełności się zgadzam