Zostawiłem brewiarz w zakrystii. Ten drobny, nienadzwyczajny epizod zdarzający się od czasu do czasu ze względu na moje skłonności ku sklerozie, wywołał falę refleksji na temat tego, czym jest dla mnie brewiarz.
Na początek dla niewtajemniczonych: brewiarz, którego właściwa nazwa brzmi Liturgia Godzin to modlitwa mająca na celu uświęcenie dnia. Jest podzielona na kilka części, z których każda ma swoją określoną porę w ciągu doby. Liturgię Godzin odprawiają obowiązkowo duchowni i osoby konsekrowane, ale Kościół zaleca ją także ludziom świeckim.
I ja właśnie jako jeszcze świecki spotkałem się z brewiarzem. Miałem osiemnaście lat i nawet przez myśl mi nie przeszło, że istnieje coś takiego jak Liturgia Godzin. A modlitwa w ogóle nie przychodziła mi łatwo. Zastanawiałem się więc, co zrobić, żeby przestała być tylko „klepaniem paciorka”. Z pomocą przyszedł ksiądz z duszpasterstwa młodzieży, do którego należałem. Zaczął odprawiać dla nas w tygodniu Mszę św. z Nieszporami, a czasem też i same Nieszpory. Wtedy poznałem ten rodzaj modlitwy i z serca pokochałem. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Czułem się, jakbym odkrył wreszcie więź z Bogiem. Albo lepiej: jakbym nagle nauczył się z Nim rozmawiać. Ponieważ Liturgia Godzin to dialog. Człowiek nie tylko „klepie” określone formuły, ale też (a raczej: przede wszystkim) słucha Słowa Bożego – bo modli się tekstami Pisma Św.: psalmami, hymnami, pieśniami. Dlatego modlę się brewiarzem już trzynasty rok i mimo jego nieuchronnej powtarzalności ciągle odkrywam coś nowego. Bo Słowo Boże ma to do siebie, że jest żywe. Można by dodać za Listem do Hebrajczyków: „i skuteczne” (por. Hbr 4,12), ale ta skuteczność zależy też od mojego osobistego otwarcia na Słowo. W związku z tym trochę obawiałem się chwili, kiedy brewiarz stanie się codziennym obowiązkiem, co nastąpiło wraz ze święceniami diakonatu, w czerwcu 2008 roku. Istotnie, czasem zdarza się, że Liturgię Godzin sprawuję „na szybko”, żeby tylko zdążyć. Nie ma wtedy szans na głębszą refleksję nad Słowem, które czytam. Ale są też momenty, gdy to Słowo mocno przemawia. Zwłaszcza wtedy, gdy mój stan ducha współgra z tekstem określonego psalmu czy pieśni. Wtedy czuję się, jakbym rozmawiał z Panem o tym, co przeżywam. A On odpowiada, co mam robić.
To refleksja bardzo osobista. Stwierdziłem jednak, że na tyle ważna, aby się nią podzielić. Uważam bowiem, że każdy praktykujący katolik powinien przede wszystkim odkryć „swoją” modlitwę. Taką, która faktycznie daje poczucie tego, czym jest: rozmowy z Bogiem, umacniania relacji z Nim. A wiem, że bardzo wielu wiernych ma spore problemy z modlitwą, dlatego zachęcam do poszukiwania i odkrywania nowych form, które będą owocne. Ja swoją odkryłem.
Liturgia Godzin jest czymś pięknym i żałuję, że tak ją zaniedbałam. Może ta notka okaże się dobrym "pretekstem" do tej formy modlitwy.